ABOUT

2015-04-08 / Gazeta Wyborcza / Tygodnik Wrocław

Te lalki robią wrażenie. Kiedy im się przyjrzysz…

Tekst: Magda Piekarska / Na okładce: Królik Stefan

 

Klaudia Gaugier, autorka tych lalek, mówi, że to naczynia na energię, albo na włóczące się w pobliżu dusze. Jej lalki pokazywane są na wystawach w Polsce i za granicą.

 

Są jak postaci z mrocznej baśni – pisanej raczej przez braci Grimm niż przez Andersena. Niektóre uśmiechają się do nas przymilnie, inne spoglądają ponuro, złowrogo, ze strachem, bólem, bezradnością. Jakby wołały: pomóż, weź mnie na ręce, przytul, uratuj. Ale zdarza się też, że patrzą ostro w twarz i mówią wprost: „zejdź mi z oczu!”.

 

Przygoda Klaudii Gaugier z lalkami zaczęła się cztery lata temu. Dziś jej dzieła, pokazywane na wystawach w Polsce i za granicą, trafiają na okładki magazynów poświęconych lalce artystycznej. Zadebiutowały na scenie – „Kopciuszka” z jej lalkami i scenografią wyreżyserował w łódzkim Teatrze Pinokio Konrad Dworakowski. Po wrocławskiej wystawie, którą można oglądać w galerii Dolnośląskiej Szkoły Wyższej, pojadą do Warszawy.

 

Tum, leśny faun

Ma poskręcane rogi i brązową, pomarszczoną i pokrytą naroślami skórę. Z tyłu piętrzą się włosy spływające na ramiona w dreadowatych splotach. I jeszcze uszy – duże, odstające na boki. Można by się go przestraszyć, gdyby nie to spojrzenie – bezgranicznie smutne i bezradne. Wygląda, jakby wyszedł z lasu porastającego zbocza Ślęży i błądząc między ludźmi, zgubił drogę powrotną.

 

– Ludziom wydaje się, że znają Ślężę – mówi Klaudia. – Myślą, że to góra, na którą można wyskoczyć na niedzielny spacer. Ale wystarczy zejść z głównego szlaku, żeby zniknąć na długie godziny, spotykając tylko dzikie zwierzęta, a może i nawet fauny. Odkryć wprawiające w osłupienie miejsca, a na koniec się zgubić.

 

„Kiedyś znaleźliśmy siebie, potem cel, a w końcu Horę – górę porośniętą lasem – wymarzony kawałek Ślęży” – piszą na swojej stronie internetowej Klaudia i Grzegorz Krupa, jej mąż, artysta ceramik. Ten kawałek leży na zboczu, z widokiem na wschód. Nawet gdy jest pochmurno, widać stąd Jordanów, przy dobrej pogodzie na horyzoncie majaczy Opole. Widok jest najważniejszy, więc okna sięgają sufitu.

 

Marzenie o takim domu towarzyszyło Klaudii od dzieciństwa. Wychowała się w Koluszkach pod Łodzią. Drewniany dom, bez wygód, za to z ogromnym strychem pełnym skarbów i ogrodem, był znakomitym miejscem zabaw. Latem wystarczyło między węgierką a renklodą rozwiesić hamak, wleźć do niego z ulubioną książką, zeszytem i ołówkami, żeby zniknąć na długie godziny. Podskakując co jakiś czas, żeby owoce z drzew mogły wpaść prosto w ręce.

 

W trakcie studiów Klaudia pracowała w agencji reklamowej. Bywało, że znikała w pracy na kilkadziesiąt godzin.

 

– Mój rekord to trzy dni i trzy noce w pracy non stop – wspomina. – Agencja mieściła się w suterenie, nie było tam okien. Strasznie cierpiałam. Miałam poczucie, że trafiłam do czyśćca.

 

Po kilku latach zaczęła pracować na własną rękę. Z duszą na ramieniu, bo to niepewny chleb. I wciąż marzyła o domu.

 

Oboje z Grześkiem kochają góry, ale wydawały się za daleko od miasta, żeby się tam przenieść na stałe. Na szczęście była Ślęża, 30 km od Wrocławia. Trzy lata jeździli po okolicznych wioskach, oglądali działki, przymierzali się do nich – to wciąż było nie to.

 

W 2004 roku pojechali na rowerach w podróż poślubną na Ślężę. Stanęli u podnóża góry, pod amboną myśliwską. – Wpadłam w zachwyt – opowiada Klaudia. – Zaczęłam krzyczeć: „To tu. Boże, chcę tu mieszkać”.

 

Kilka dni później znalazła ogłoszenie z ofertą sprzedaży ziemi położonej dokładnie w tym miejscu. Ukazało się w piątek, w sobotę byli już na działce. I od razu wiedzieli, że to jest to: góra za plecami, przestrzeń przed oczami. Agent nieruchomości chciał pokazywać inne działki. „Nie ma sensu, bierzemy tę” – odpowiedzieli.

 

Dom Klaudia rysowała na setkach kartek przez dwa lata – potem architekt na tej podstawie zrobił projekt. Zasypiała z jego widokiem pod powiekami. Na długo zanim stanął, mogła w wyobraźni zajrzeć w każdy jego zakamarek. Wysoki, wrośnięty w skarpę, z krzewem głogu, który rósł tu „od zawsze” i którego nie pozwoliła wykopać. Z wielkimi oknami, które na wychodzącej na wschód ścianie malują najpiękniejszy obraz świata.

 

Na działkę wydali całe oszczędności. Pieniądze z kredytu – na budowę. Mieszkanie we Wrocławiu miało wystarczyć na wykończenie – nie wystarczyło. Wprowadzili się pięć lat temu i długo mieszkali w stanie surowym, z rodziną rudzików, które zagnieździły się pod dachem, i prysznicem ze szlaucha na podwórku. Znajomi przyjeżdżali, ciekawi, jak się urządzili. Byli przerażeni: „Ale wy przecież nic tu nie macie!”.

 

– A my odpowiadaliśmy: „jak to, przecież mamy widok!” – wspomina Klaudia. – To nasz luksus. Przez pierwsze miesiące non stop siedzieliśmy z twarzami przy oknie. Po wrocławskim blokowisku to było coś niesamowitego – czyszczenie mózgu z murów, okienek, samochodów, szarości. Burza widziana stąd jest lepsza niż thriller. A zwierzęta buszujące na polach to coś więcej niż Animal Planet. Po przeprowadzce nigdy nie podłączyliśmy telewizora – nasz panoramiczny ekran był za oknem.

 

Adam i Ewa

Stoją pod drzewem, z którego konarów spogląda na nich Wąż – ona ma na włosach opaskę z brązowej tasiemki, sutki z guziczków, różowe rumieńce i spojrzenie winowajczyni. Pyzaty Adam patrzy w niebo ze smutną rezygnacją. Wstyd już dopadł oboje – zasłaniają się rękami, jak mogą. Ale i tak widać, że między nogami Adama zwisa kluczyk.

 

Pracownia Klaudii to okno, trzymetrowy stół, komputer, ponadstuletnia maszyna do szycia marki Singer na korbkę. I stare biblioteczne katalogi skrywające skarby – nici, guziki, tasiemki, narzędzia, farby, włosy z syntetycznego japońskiego włókna.

 

To tutaj, na Horze, narodziły się lalki. Klaudia, absolwentka malarstwa, grafiki i rzeźby na wrocławskiej ASP, długo szukała własnego stylu. Malowała z przyjemnością, ale marzyła o tym, żeby ktoś, patrząc na jej obrazy, mógł powiedzieć: „O, Klaudia Gaugier”. A ten moment nie nadchodził.

 

Pierwsza lalka przyszła do niej w trudnym momencie. – Byłam w kryzysie – wspomina. – Kłopoty finansowe, wciąż niewykończony dom, mnóstwo wydatków, no i strach, czy sobie poradzimy.

 

Był grudzień 2011, zbliżały się święta Bożego Narodzenia, dzieci poprosiły ją, żeby zrobiła ozdoby na choinkę. Miała pod ręką kilka szmatek, trochę koralików, zaczęła szyć aniołki. – I kiedy pierwszemu z nich przyszyłam koraliki w miejsce oczu, poczułam, że patrzy na mnie. A to był tylko kawałek filcu!

 

Wzięła do ręki glinę i zaczęła rzeźbić – tak powstał szczerbaty, uśmiechnięty od ucha do ucha kot. Miał poprawić humor – zadziałało. Potem pojawili się Adam i Ewa w raju.

 

– Okazało się, że lalki sprawiają mi ogromną satysfakcję i odrywają od wszystkiego co trudne – mówi. – A potem, że zatrzymują na sobie wzrok bliskich, przyjaciół, publiczności wystaw, ludzi, którzy oglądają je w internecie [fanpage Horka Dolls ma 13 tys. fanów – red.]. Byłam zaskoczona, bo robiłam je dla siebie, nie było w tym kalkulacji – czysta potrzeba.

 

W pracowni Klaudii powstają dwa rodzaje lalek. Te na zamówienia robi na podstawie zdjęć. Stara się uchwycić w ich twarzach cechy charakterystyczne modela – kształt nosa, oczu, ust, policzków. Ostatnio kilka osób zamówiło u niej portret na czterdzieste urodziny swojej przyjaciółki. A potem, kiedy odwiedzali ją inni znajomi, mówili zaskoczeni: „Wiesz, ta lalka ma w sobie coś z ciebie”.

 

Takich lalkowych portretów Klaudia robi sporo i z różnych powodów. Matka zamawia lalkę z twarzą córki, która wyjechała na studia za granicę – żeby mieć ją bliżej siebie. Narzeczony portret ukochanej – do ślubu nie doszło, on nie mógł zapomnieć, więc chciał mieć choć cząstkę tej straconej miłości. Było też lalkowe monidło, zamówione przez zakochaną parę. I trochę własnych, rodzinnych portretów. Na jednym z nich uśmiecha się mama Klaudii jako młoda dziewczyna. Z burzą ciemnych włosów, z przyciętą nad czołem grzywką, wielkimi wpatrzonymi w przestrzeń nad sobą kasztanowymi oczami i z sercem na tasiemce przypiętym do piersi.

 

Ale ważniejsze są lalki, które do Klaudii przychodzą same.

 

Zwierzowin z głodem w sercu

Ma głodny, błagalny wzrok, potargane czarne włosy, wychudłą twarz i niezdrowe rumieńce. Czarne aksamitne rogi, długie łapy zakończone pazurami. I łyżeczkę na długiej czerwonej tasiemce przyczepioną do piersi. Chciałoby się go nakarmić serdecznym uściskiem.

 

Z tymi lalkami bywa jak z dziećmi – niektóre są tak bardzo jej, że nie może się z nimi rozstać. Czasem jednak emocja znika, więź zrywa się po jakimś czasie i może je wystawić na sprzedaż. Są tak niepokojące jak Lola Lolita, która pod stalowoszarą sukienką skrywa haftowaną czerwoną nitką waginę. Inne mroczne, jak Acherontia Void, cała w czerni, z motylem trupią główką namalowaną wokół oczu.

 

– Od dziecka miałam poczucie, że w życiu jest światło i mrok – mówi Klaudia. – I zgodę na oba te stany. Nigdy nie miałam pretensji do losu, nie pytałam, dlaczego coś mnie spotkało.

 

Niektóre jej lalki mają w sobie złość – w wygięciu warg, spojrzeniu, zmarszczeniu brwi. Uważa, że to naturalne – każdy czasem się złości. Taka lalka w trakcie pracy nad nią pozwala wyrzucić z siebie tę emocję. A kiedy później przyjdzie kryzysowy moment, wystarczy na nią spojrzeć i jest tak, jakbyśmy spotkali kogoś, kto czuje jak my.

 

Kiedy zamieściła na Facebooku plakat wrocławskiej wystawy – z ceramiczną twarzą z pustym oczodołem, z którego wypada czerwona wstążka, ktoś napisał, że to horror, który powinien być opatrzony podpisem „dozwolone od lat osiemnastu”. „Co to niby ma symbolizować?” – pytał wzburzony. Podpowiedziała – może to błagająca o litość ofiara jednej z wojen, które teraz się toczą? Albo spojrzenie wiernego fana wędrujące za oscarową aktorką po czerwonym dywanie? Tęsknota za zgubioną myślą? „No dobrze” – przeczytała w odpowiedzi – „Ale co pani czuje, widząc tę lalkę”.

 

– A to, co ja czuję, jest moją tajemnicą – mówi Klaudia. – Nie będę się z tego zwierzać. Zdarza się, że ktoś mi radzi, że powinnam skorzystać z porady psychologa. A może dlatego, że robię te lalki, psycholog nie będzie mi potrzebny? Myśli, odczucia, emocje można porządkować na różne sposoby.

 

O lalkach, które powstają bez zamówienia, Klaudia mówi, że to naczynia na dusze, które się włóczą koło nas. Albo na energię, która unosi się gdzieś w powietrzu.

 

Zabiera się do pracy bez konkretnego zamysłu. Najlepiej nocą, kiedy cały dom śpi. Albo w deszczowy dzień, kiedy Ślęża nie kusi do spacerów. Bierze glinę do ręki i czasem ma wrażenie, że duch, który przesuwa się gdzieś obok, nagle materializuje się w ceramicznej twarzyczce. – Za każdym razem towarzyszy mi ciekawość – co z tego wyjdzie? Zdarza się, że walczę z lalką, chciałabym dać jej uśmiech, a wychodzi inny grymas. I dziwię się: to miało tak być, naprawdę? Ale nauczyłam się już, że najlepiej słuchać materii, tego, jak mi się pod palcami układa.

 

Każda lalka to minimum półtora miesiąca pracy. Najpierw rzeźbienie w glinie – twarzy, rąk i nóg, czasem też małych serduszek. Potem wypalanie – dwukrotne, w piecu do ceramiki, w temperaturze przekraczającej tysiąc stopni Celsjusza. I malowanie – najbardziej pracochłonny etap. Chodzi zwłaszcza o oczy: trzeba wyjątkowej precyzji i kilku warstw farby, żeby na koniec lalka spojrzała na nas – to ten moment ją ożywi, sprawiając, że nabierze statusu pośredniego bytu między martwą a żywą materią. Potem trzeba jej uszyć kreację, do korpusu doczepić ręce i nogi, do głowy włosy, zawiesić na guziku serce. I gotowe – można usiąść i słuchać jej opowieści.

 

***

 

Swoją wystawę w Łodzi kilka lat temu nazwała „Lararium” – tak miejsce kultu larów, opiekuńczych bóstw domowych, określano w rzymskich domach. W starożytności w domowej kapliczce umieszczano figurki przedstawiające lary, Klaudia dla swoich lalek także buduje rodzaj kapliczek – właśnie w nich „mieszkają” podczas wystawy we wrocławskiej DSW.
Lalki Klaudii Gaugier często porównuje się do postaci z filmów Tima Burtona. Ale nie obraża się na taką interpretację. Woli jednak opisywać je słowami Brunona Schulza z „Traktatu o manekinach”: „Nie ma materii martwej – martwota jest jedynie pozorem, za którym ukrywają się nieznane formy życia”.